Arturo Cicatriz (NiC, The Vets): Zdrowy rozsądek staje się ginącym zjawiskiem

 Artur „Cicatriz” Schneider (znany także jako „Sznyta”) na muzycznych imprezach w Legnickim Centrum Kultury występował jako muzyk Dobra-Dobra oraz The Vets. Już 21 stycznia odwiedzi nasze miasto ponownie – tym razem z nowym projektem NiC, który obok Stanu Oskarżenia supportować będzie Dezertera. Z tej okazji ucięliśmy sobie krótką pogawędkę dotyczącą starych czasów, punkowych tekstów oraz kształcących podróży. Rozmawiał Michał Przechera (LCK/strefa de...)

 

 


NiC to nowa kapela, ale... nie do końca. Co więcej powiesz o tym projekcie?

NiC to skrót wymyślony przez naszego basistę Rafała i znaczy ni mniej ni więcej, tylko Nie i Chuj. Organizatorzy niezbyt chętnie używają go na plakatach w całości. 75 procent składu to ekipa z kapeli Dobra-Dobra. Różnica jest taka, że Kalina – nasz dotychczasowy gitarzysta i wokalista – zdecydował się przejść na muzyczną emeryturę. Obyło się jednak bez żadnych zgrzytów i pozostajemy w przyjacielskich relacjach. Zagraliśmy dwa ostatnie zaplanowane koncerty i nasze drogi się rozeszły, o czym wcześniej zresztą nasz Krzysiek uprzedził. Ale chłopaki nie chcieli się poddać. Wojtek przeniósł się z garów na gitarę i okazało się, że całkiem nieźle mu to wychodzi. Doszedł też do nas Piotrek, który wcześniej bębnił w Łysych Pałach. To zresztą syn Rafała – więc pozostajemy w atmosferze rodzinnej. Wstępnie wyszliśmy od kawałków Dobra-Dobra – zmieniły się trochę aranże, ale klimat i przekaz pozostał ten sam. Zaczęliśmy też już pisać i mamy kilka nowych numerów. Choć wolę harmonijkę i wokal, to wkopali mnie w drugą gitarę, ale jak nie jest za szybko i mogę dogrywać melodyjki, to może być.

NiC wideo: https://www.facebook.com/dariusz.tlak/videos/761717121935854

A kiedy, gdzie i jak zaczęła się twoja przygoda z punk rockiem? Oczywiście w skrócie...

Byłem znany jako Artur z Jeleniej. Trzymałem też z ekipą ze Złotoryi, gdzie działała grupa Ściek –  tam mówili na mnie Arek. Nasz były gitarzysta Krzychu razem z basistą mieli kapelę Neo Haos, a do Legnicy przyjeżdżałem do Eryka i ekipy – czyli Strefy Destrukcji. Mało kto umiał grać, ale było głośno. W Jeleniej miałem bezpośredni udział w zaczątkach Fortu BS – z wokalistą Cichym planowaliśmy założyć zespół, ale w naszym mieście ogłoszono ban na punkowe kapele. Nawet się ładnie ubrałem i poszedłem do Jeleniogórskiego Ośrodka Kultury, bo tylko tam był jakiś sprzęt. Udałem się do jednej z pań przekonując, że chcę grać ska i reggae. „Ja cię przecież kurwa znam, żadnego punk rocka tu nie będzie!” – usłyszałem. Postanowiliśmy załatwić sprawę fortelem. Zamieszkał z nami basista Fortu, Moses – a trzeba wiedzieć, że wstępna nazwa tego projektu to Fort Blues. Udało nam się jednak przekabacić ich na punk rocka. W przeciwieństwie do wielu kapel z tamtego okresu mieliśmy trochę headstart. Mówię mieliśmy... Byłem wtedy na wszystkich próbach, Moses próbował mnie uczyć na basie, ale jako beznadziejny przypadek muzyczny nigdy nie wszedłem w skład zespołu. W Forcie gitarzystą był Wisiorek, który jednocześnie grał w Filharmonii Jeleniogórskiej na wiolonczeli, więc muzycznie przerastali wielu o głowę. Choć wtedy pojawiło się dużo ambitniejszych kapel, to patrząc całościowo na scenie panował chaos. Ja też tylko wyglądałem... Spotkaliśmy się z Kaliną po 34 latach się i on zaczął wspominać jakiegoś Arka z Jeleniej, który nosił czerwone włosy. W 1982 to mogłem być tylko ja. Potem się zgadaliśmy i wyszło, że w 1983 roku przejechaliśmy razem pół Polski – tak się zaczęła moja przygoda z Dobra-Dobra. A czy wygląd był ważny? Wtedy na pewno tak, bo szokował. Dziś nikt specjalnie nie zwraca na to uwagi, ale wówczas samo bycie punkowcem oznaczało, że każde wyjście na ulicę to ruska ruletka czy dostaniesz bęcki. Nie lubili nas postronni ludzie, milicjanci, kibice, gitowcy i każda rzecz, która jego jest. (śmiech)

Często tłukłeś się w dawnych latach?

Trzeba było, przynajmniej w Jeleniej, walczyć. Jak wyskakiwało mniej niż trzech na jednego, raczej nikt nie wszczynał awantury i udawali, że nas nie widzą. Gdy jednak pojawiali się siłą, zaczynały się jatki. Czy wspominam to z sentymentem? I tak, i nie. Chyba tylko masochiści lubią dostawać po mordzie, ale z drugiej strony panowała wtedy międzyludzka spójność i jedność. Jak ktoś powiedział, że jest twoim przyjacielem czy kumplem, to nim był. Nikt nie spieprzał, gdy grunt zaczynał palić się pod nogami. Ale czy chciałbym wrócić do tamtych czasów? Nie sądzę. Jestem już starym trutniem i nie wiem, jaka byłaby frajda w okładaniu się o byle co.

Były jakieś konsekwencje tych bójek?

W 1983 na Jarocinie dostałem swoje pierwsze kolegium za pobicie pseudopunka. Szedłem z kolegą i zauważyliśmy, że kilku sezonowców znęca się nad jakąś Bogu ducha winną hipiską, której chcieli obciąć włosy. Do hipisów nigdy nic nie miałem, uważałem ich za niewinnych idiotów wierzących w coś nierealnego. Wzburzyła się w nas kozacka krew i zaatakowaliśmy napastników – trochę ich obiliśmy, a ten „prawdziwy punk” poleciał na milicję. Dostałem dość wysokie kolegium w trybie natychmiastowym – jak nie, to do pierdla, a wiadomo, jak tam lubili punków. Najciekawsza rzecz stała się jednak dnia następnego – kiedy wyszedłem, cała łódzka, część warszawskiej i wrocławskiej załogi czekała pod komisariatem. Spontanicznie wyszli na ulicę i zebrali dla mnie pieniądze. Między innymi jako reporter pojawił się tam ojciec Gumy z Moskwy. Dla mnie to był szok, ale pokazujący spójność tej przyjaźni. To, co mówili muszkieterowie – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – miało nie tylko sens liryczny czy metaforyczny.

Ale z pewnością tęsknisz nieco za większym kolorytem lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Na pewno trochę uwiera mnie w dołku, że dziś bunt i walka przeniosły się z ulic na Facebooka. Tam każdy jest kozakiem i trenuje mięśnie palców. Na początku lat dziewięćdziesiątych mieliśmy kilka zadym z pierwszymi polskimi bonehedami – brakuje mi również tego, że na ludzi można było liczyć. Nawet jak należałeś do mniejszości – a zawsze tak było – nikt nie uciekał i się nie wycofywał. Niedawno byłem na punkowym feście w Rawiczu, gdzie ktoś podleciał do mnie i namawiał, żeby zrobić nocną zasadzkę na nazioli. Odpowiedziałem, że to nieładnie atakować ludzi we śnie. „Jeśli chcesz, zróbmy to teraz, po co czekać”. Nagle zaczęło się jakieś sympozjum. Po chwili słuchania tych bredni zasugerowałem, żeby zrobili jeszcze wydarzenie na Facebooku. Nie tęsknię za regularnym wpierdolem od milicji ani za mierzącą 75 centymetrów szturmówką na plecach, ale patrząc na to, co się dzieje dookoła, powoli wracamy do starych realiów. Na razie ludzie mogą się uzewnętrzniać, pokrzyczeć w social mediach i myśleć, że robią rewolucję. Ten wirtualny bunt prowadzi donikąd.

Twoim znakiem rozpoznawczym są teksty tworzone w wielu językach. Taka różnorodność pomaga we wzmocnieniu przekazu?

Na ogół dzielimy się pisaniem z Rafałem, potem bierzemy to na warsztat i albo ktoś ma jakiś koncept, albo dochodzimy do niego wspólnymi siłami. Tworzę po angielsku, polsku i hiszpańsku. Angielski jest dość wdzięczny, prosty i wbrew pozorom coraz więcej osób mówi w tym języku. Nie jest to już zarezerwowane dla nielicznych wtajemniczonych, jak dawniej. Kiedyś na Podwodnym Wrocławiu z Vetsami graliśmy kawałek, w którym sobie ulżyłem po hiszpańsku. Po występie podszedł do mnie jakiś Hiszpan i spytał, czy wiem, o czym śpiewałem. Odpowiedziałem, że tak, bo sam jestem autorem tych słów. „Kurwa, mocne!”. „Dziękuję!”. Tak wyglądała reszta naszej rozmowy.

Mimo wszystko oprócz dużej dawki wkurwienia przez twoje teksty przebija sporo poczucia humoru. Tylko śmiech nas uratuje?

Choćby to miał być śmiech przez łzy. (śmiech) Niektórzy biorą siebie nazbyt poważnie, ale jeśli jesteśmy w stanie śmiać się z własnych nieudolności, to może być dobrze. W Dobra-Dobra swój styl muzyczny nazwaliśmy „hard szydera billy”. Nie była to czysta młócka, zwłaszcza udowodniliśmy to na płycie „Akurat”, ale przekaz – nawet jeśli prześmiewczy – jest ważny. Teksty są tak dwuznaczne, że czasami jakiś cymbał może nie zrozumieć sarkazmu – po kawałku „Arena” niektórzy kibole pewnie nosiliby nas na rękach... Albo po słowach „Polska, Polska ponad wszystko, bez lewaków, anarchistów...” w „Tolerancji”. Niestety, jak napisałem w piosence „III wojna”: „Dziś obrazić może wszystko, nawet pryszcz na dupie”. Żyjemy w takiej epoce, gdzie wszystko stało się tak poprawne politycznie, że aż boli. Cały czas czekam na nowy serial Netflixa o życiu Jana Pawła II z Morganem Freemanem albo Jackiem Chanem w roli głównej.

 

Dobra Dobra (fot. arch. zesp.)

„Ten cały świat wkrótce wybuchnie, jak stare ścierwo gnije i cuchnie” – w kontekście wydarzeń ostatnich kilkunastu miesięcy brzmi to całkiem profetycznie...

Bunt stał się bardziej dojrzały dla ludzi rozumiejących, co się dzieje. Bardzo wyraźne są podziały, a to efekt dekadencji. Prawica, lewica, zieloni, biali, czerwoni, brunatni... Zaciera się w tym obraz faktu, że system pozostaje cały czas taki sam. Tendencje jednak są takie, że kiedy okoliczności są nam na rękę, system wygląda cacy. My uważamy, że niezależnie od tego, jaką chorągiewką macha świnia, gdy dorwie się do koryta, żre tak samo. Bunt kierujemy głębiej, nie tylko w oczywistym kierunku. Partia jest zła, jebać PiS – ale co dalej?

Nieodżałowany Robert Brylewski powiedział mi blisko dekadę temu, że naiwnie liczył na koniec podziałów we współczesnej Polsce. Gdyby tylko mógł zobaczyć, co się teraz dzieje...

Do tego, co powiedział Afa, mogę dodać tylko tyle, że tak naprawdę po 1989 roku niewiele się zmieniło w temacie wierchuszki – stare komunistyczne głąby roztasowały się po różnych partiach. To wciąż jedna i ta sama sitwa. Za korupcję, przekręty i nadużycia nie będą aresztować swoich „wrogów”, z którymi przed kamerami skaczą sobie do gardeł, a tak naprawdę po kątach piją razem wódkę i śmieją się z naiwnego tłumu. Ale nie chcę nikogo przekonywać do swojej wersji. Zdrowy rozsądek i myślenie za siebie stają się ginącym zjawiskiem. Jesteśmy tak zalewani przez różne potoki informacji – dobrych, złych i nijakich – że człowiek nie ma czasu, żeby stanąć i się zastanowić. A czasami warto.

Uważasz, że naprawdę idzie III wojna czy to tylko dobitna hiperbola?

Historycznie na to wygląda – jeśli spojrzeć szerzej, kolej dziejów zatacza pętlę po spirali w dół. Jest czas odbudowy, ideałów, rewolucji, później nastaje krótki okres dobrobytu, a później zaczyna się dekadencja, gdzie ludziom przewraca się w dupach i flakach. Wszystko zaczyna mierzić, obrażać i denerwować, a że przemysł zbrojeniowy jest znacznie bardziej lukratywny niż narkotykowy, bo legalny, to gdzieś trzeba wydać kasę i tak to się toczy. Niewykluczone, że zmierzamy w tym kierunku. Nie będę prorokował, nie jestem Nostardamusem ani Majem, ale patrząc na cykl historii, obecnie jesteśmy w epoce dekadencji. A może się mylę?

To przejdźmy do nieco mniej apokaliptycznych tematów. W Legnicy wystąpiłeś już kilka razy z grupą The Vets. Skąd potrzeba zebrania punkowych weteranów pod znakiem szachownicy i rozruszania sceny tym niezwykle energetycznym ska?

Historia The Vets zaczęła się tak, że Marek – nasz basista, z którym poznaliśmy się przez Krzyśka – stwierdził, że skoro każdy ma swoją kapelę, to może by zrobić na boku jakiś mały projekt? Wtedy byłem z Dankiem na terapii, zgadaliśmy się – on kiedyś śpiewał w zespole Sakra, miał swoją salkę i perkusistę – i już skompletowaliśmy prawie gotowy skład. Danek ma odjazd na Ska-P, więc pierwszym naszym kawałkiem było „Politicos” nagrane pod niego. Początkowo myślałem, że jeśli pojawi się jakiś sprawniejszy gitarzysta, to ja zmykam. Ale stało się jak stało, dochodzili nowi ludzie, a ja cały czas gram. (śmiech) Szokiem dla mnie było, że The Vets stało się mostem, przy którym dobrze się bawią zarówno załoganci, jak i postronni ludzie, którzy ze sceną nie mają nic wspólnego. Jak sam widziałeś, Danek na koncercie staje się demonem. Zapomina o całym świecie i ma stare nawyki z lat dziewięćdziesiątych typu „łapki w górę”, co średnio wchodzi starym ZBoWiD-owcom, jednak publiczność potrafi porwać. Ale to, co nas odróżnia od typowej kapeli z gatunku, to mieszanie stylów w miejsce obowiązkowego „ska ska ska”. Jesteśmy spunkoleni – masz Pajdę ze Stanu Oskarżenia i Zwłok, Marka obecnego na scenie od początku lat osiemdziesiątych, mnie – starego zgreda z tamtego okresu. Przywiązujemy wagę do tekstów, nie chcemy śpiewać o bzdurach, że ktoś wdepnął w gówno. Przekaz powinien być, choćby nawet po to, żeby ktoś sobie go bezwiednie nucił. Trendy czy zapatrywania się nie zmieniają, a człowiek to jedyne zwierze, które dwa razy potknie się o ten sam kamień.

 

The Vets
(koncert - Legnica - Akademia Rycerska, 2022; fot. arch. LCK)

Zarówno z Dobra-Dobra, jak i z Vetsami nagraliście niedawno płyty – w sensie fizycznego krążka. Ten nośnik ma jeszcze rację bytu?

Spotykam się dość często z pytaniem, czy mamy płytę – to nie jest jeszcze taka wymarła sztuka, na szczęście mały procent wrócił też do winyli. Na streamingach, owszem, też jesteśmy, ale przekonałem się, że osoby które kupiły album, słuchały go choćby w samochodzie i znały lepiej, więc fizyczne nośniki jak najbardziej mają dla nas sens. W The Vets i Dobra-Dobra od  początku zakładaliśmy, że wszystko robimy własnym sumptem, żeby mieć wolność. Nie chcieliśmy być zależni od żadnych bonzów, którym trzeba płacić haracz. Po drugie nie robimy tego dla pieniędzy. Jakbym chciał wzbogacić się na muzyce, wybrałbym disco polo. Niektórzy są w stanie wyżyć z grania, ale nierzadko za cenę wewnętrznych przekonań i ideałów. Każdy z nas pracuje, więc nie mamy takich dylematów. Gdy wydaliśmy płytę robiliśmy tak, że ktokolwiek sprzedał egzemplarz, kasę wrzucał do wspólnej skarbonki na zwrot kosztów wydania. Kiedy zdarzyła się nadwyżka, mogliśmy wydać ją na co tylko mieliśmy potrzebę. Można choćby pokryć koszty salki czy zrobić badziki i inne pierdółki. Jak jedziemy grać dalej, a organizatora nie stać na hotel i benzynę, też trzeba sięgnąć do skarbonki, naszego funduszu emerytalnego, i dopłacić do interesu. Podobnie sytuacja wygląda z Vetsami – wszystko opiera się o zasadę D.I.Y.

The Vets - okładka płyty "Skaranie"
(CD, Mediama Records 2021)

Recenzja płyty „Yhy” w Pasażerze dotyka stereotypu „zbowidowego punka podstarzałych facetów, którzy po latach sobie postanowili popankować żeby się na chwilę wyrwać z życiowej stabilizacji”. Mieliście sytuacje, że jakiś policjant z irokezem żądał od was, starych dziadów, legitymacji punkowca? 

Mi osobiście nic takiego się nie przytrafiło, choć przypominam sobie zabawną historię. Rok temu graliśmy z Vetsami na Stodoła Fest. Nie lubię chować się w kuluarach i wolę posłuchać innych kapel, nawet jeśli tylko przez szacunek. Po koncercie podszedł do mnie może dwudziestoletni chłopak z irokezem. Dodam tylko, że już mocno nie poguję, bo zapominam balkonika i jestem niestabilny. „Przed chwilą graliście, a teraz stoisz pod sceną. Jaka jest różnica między występowaniem, a byciem słuchaczem?” – zagaił młody, oczekując zapewne jakiejś oświeconej, głębokiej odpowiedzi. Rozejrzałem się po sali... „Na moje oko jakieś dwa metry” – odpowiedziałem. Trochę go zatkało, ale zwłaszcza w interakcjach z młodszymi staram się wytłumaczyć, że kiedyś nie było podziałów na zespoły i załogę – wszyscy byli załogą, tylko niektórzy jeszcze grali. Tego się uparcie trzymam jako niepoprawny idealista – na płycie „Akurat” jest utwór „Gwiazda”, który był trochę efektem wewnętrznego wkurwu na to, co się dzieje. A z punkową policją i polityczną poprawność muszę się zgodzić, choć – jak mówiłem – nie doświadczyłem na szczęście tego na własnej skórze. Być może dlatego, że nie zaliczamy się do gwiazd, a po drugie cały czas mamy kontakt z normalną załogą, od której wielu – tych sławniejszych – się odcięło. 

Na koncertach widzicie różne pokolenia czy raczej też głównie pojawia się tam stara gwardia?

Panuje specyficzny mikroklimat. Jak to ktoś powiedział – żadna rewolucja nie ma wnuków. Rzeczywiście, jeśli chodzi o publiczność pod sceną, sporo osób reprezentuje podeszły wiek – i nawet nie będę mówił o swoich rocznikach, bo jest nas coraz mniej i coraz szybciej ubywamy. Są oczywiście też młodzi ludzie, którzy mają dobrze poukładane w głowie, co jest dość pocieszające. Ale cóż nowego mogę powiedzieć o średniej wiekowej takich koncertów...

Na koniec zerknijmy nieco dalej. Dużo podróżowałeś, także w kontekście zawodowym. Jak ta multikulturowość odbiła się w twojej twórczości?

Na pewno językowo. Muzycznie też z wiekiem troszkę się otwierasz, nie jesteś kwadratowy jak w latach osiemdziesiątych – wtedy jak coś nie było młócką, nie było dobre. To na pewno jakaś dojrzałość. Ale tu wrócę do wcześniejszej myśli – system jest wszędzie taki sam. Może system socjalny pracuje inaczej, ludzie mają inną mentalność, ale nie przesadzałbym, że w Polsce jest jakoś znacznie gorzej. W Hiszpanii po śmierci Franco rządziły dwie partie, wymieniające się co kilka kadencji. W pewnym momencie ludzie mieli tego dosyć i na scenie pojawiła się trzecia opcja, czarny koń, który zdobył 40 procent praktycznie z niczego. Co zrobili odwieczni wrogowie? Utworzyli koalicję, żeby tylko nikt nowy nie dorwał się do żłoba. Owszem, podróże kształcą, ale we mnie ukształtowały niechęć do systemu. Jeśli chcesz zobaczyć, jaki naprawdę jest człowiek, daj mu władzę. Sukces i władza zniszczyły chyba więcej osób niż porażka. Ale żeby nie kończyć na smutno, przywołam pewną anegdotkę. Kiedyś w Hiszpanii dzieci zabrały mnie na prawdziwą punkową garażówę. Impreza odbywała się w starej, porzuconej suszarni tytoniu, którą jakiś lokalny rolnik oddał punkom. Poczułem jakiś flashback. Stał jeden sprzęt dla wszystkich kapel, które po zejściu ze sceny bawiły się dalej w pogo, w kącie ktoś z kilkoma zgrzewkami piwa sprzedawał browary za niewielką kasę, żeby nie trzeba było chodzić do wioski. To prawdziwe D.I.Y., a nie festy ze sponsorami! Ale rozumiem ludzi, którzy zajmują się organizacją wydarzeń zawodowo, żyją z tego i muszą iść na kompromisy – przyklaskiwać tym, którzy dają kasę, bo inaczej dostaną po łbie, a tego przecież chcieliby uniknąć.

----------------

Wywiad pochodzi z 11. numeru "strefa depress'zyn", który ukazuje się w formie tradycyjnej - na papierze. Kontakt: bgk@lck.art.pl

FB: https://www.facebook.com/sd.press.legnica 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z Dzielni Chłopcy: Lubimy muzykować

Wojciech Wojda (Farben Lehre): Łatwo zwalić winę na polityków czy księży